Krotka historia przygod irladzkich
spisana przez Age [i Lukasza]

(bez polskich znaczkow, bo klawiatura oraz software odmowil tym razem wspolpracy)

Jako, ze Ewa (nasza kumpela, a takoz i osoba, ktora uratowala mnie od zginiecia w Brukseli) dostala staz w Dublinie, a Dzien Krolowej sie zblizal, postanowilismy wybrac sie wreszcie na Zielona Wyspe i zobaczyc, czy faktycznie tak jest zielona, jak powiadaja.

Bilety zamowilismy w Ryan Air za cene bardzo przyjemna i podroz zaplanowalismy od sobotniego przedpoludnia 26-go kwietnia do owego dnia urodzinowego (ktory tak naprawde urodzinowym nie jest) czyli wieczora 30-go kwietnia. Wylatywalismy z Belgii z lotniska w Charleroi.

25/04/2003 (piatek)

Bilety potwierdzone a torba spakowana, uff... Makowczyk przygotowany na przekupienie bogow podrozy oraz wprawienie Ewy w dobry nastroj:)

26/04/2003 (sobota)

Pobudka trafila nam sie raczej wczesnie, jak na wylot zaplanowany w poludnie, ale przy drukowaniu map okazalo sie, ze do Charleroi mamy prawie 200 km. Torba juz zwazona (w zyciu nie spodziewalam sie, ze moja waga, kupiona w celu trzymania w ryzach diety, bedzie miala takiez dodatkowe zastosowanie). Wyglada na to, ze udalo nam sie nie przeroczyc limitu, ale na wszelki wypadek przyszykowalismy dodatkowy plecaczek do szybkiej przepakowywanki.

Sniadanie skonsumowane i juz w drodze do Belgii. Ryanair postraszyl nas, zebysmy byli na lotnisku na dwie godziny przed odlotem, wiec pognalismy jak tylko sie dalo. Bez problemow znalezlismy lotnisko, co nie jest sprawa az tak oczywista Belgii a takze parking na nasza czarna rakiete.

Tu pierwsze atrakcje sie zaczely. Jak zapewne jest ogolnie wiadomo, nasz samochod jest napedzany gazem, a w roznych krajach (Belgii i Francji - innych jeszcze nie testowalismy) wystepuje zakaz wprowadzania samochodow na gaz do parkingow podziemnych. Jeszcze sie tam nie dowiedzieli, ze typy instalacji gazowych sie zmienily dosc radykalnie ostatnimi laty i zagrozenia nie ma.

No, ale zakaz stal jak byk, to i nie chcielismy sie pchac do srodka. A na zewnatrz wszystkie miejsca zajete - no prawie wszystkie. W przedostatnim rzedzie, obok slupa i miedzy plytkami zostawionymi po jakiejs dawno zapomnianej budowie, znalazlo sie miejsce akurat w sam raz dla nas. Radosnie wiec chwycilismy torbe i pognalismy sie check- in'owac.

Lotnisko zaskoczylo nas...swymi rozmiarami. Poniewaz grzecznie przyjechalismy na dwie godziny przed odlotem, okazalo sie, ze nic jeszcze nie dziala, ani okienka do oddania bagazu, ani informacja, ani nawet tablice wyswietlajace odloty. Znaczy sie, tablice wyswietlaly odloty, ale nie te... No, sklep dzialal... Wreszcie udalo nam sie nadac bagaz i jako, ze nie bylo co robic na zewnetrznej czesci lotniska, to bardzo chcielismy sie dostac do srodka - szczegolnie ja, wystawowa maniaczka sklepow bezclowych. Ale bramka tez byla zamknieta, a zaluzje zapuszczone. Zasiedlismy na pobliskich barierkach i z uciecha oddalismy sie obserwowaniu ludzi panikujacych najpierw na widok owych tablic wyswietlajacych zle odloty a potem zszokowanych, ze nic nie dziala. Po jakiejs polgodzinie takiego spektaklu wreszcie ktos sie przytarabanil i wpuscil nas za granice. A tu, jakiez rozczarownie - jeden sklep i kawa w plastikowych kubeczkach [a kawy Aga fanatyczka jest wielka]. Oraz pelno pokrzykujacych Kaczakow zwanych gdzie niegdzie Holendrami. W jedynym w miare cichym kaciku oddalismy sie czytelnictwu i tak dotrwalismy do przylotu naszego samolotu.

A do samolotu [marki Jaguar ] wsiadalo sie bezposrednio z plyty lotniska. Czyli najpierw spokojnie przemaszerowalismy miedzy samolotami, po czym wsiedlismy do naszego. Ach, kazda podroz to nowe doswiadczenie:).

Wylatywalismy o 13:10, o 13:40 juz bylismy w Dublinie. Zgodnie z rekomendacja Ewy (ktora jednak nie chciala nas witac z orkiestra, flagami i kwieciem) wsiedlismy w Air Coach i po krotkiej przeprawie przez miasto dotarlismy do niej.

Ogolnodostepne wnetrza jej bloku zaparly nam dech w klatach. Dywany, atlasowa kanapa, uff... Samo mieszkanko okazalo sie jednak nie byc krolewskim apartamentem a zwyklym przyjemnym lokum, gdzie mozna bez wyrzutow sumienia rzucic torbe na podloge. No moze troche brakowalo kelnera w bialych rekawiczkach do obslugi roznych rzeczy, a w tym spluczki oraz prysznica, ktore byly dosc niechetnie nastawione do jakiejkolwiek wspolpracy z rodem ludzkim [i jakimkolwiek innym zreszta tez].

Zgodnie z rekomendacja naszej gospodyni oraz przewodniczki, postanowilismy przespacerowac sie ulicami w celu zalapania dublinskiego klimatu. Pierwszymi sprawami, ktore wyszly na jaw okazaly sie: rozmiar Dublina (maly ten rozmiar) i miejska komunikacja, dzialajaca w sposob dokladnie nieprzewidywalny.

Zwiedzanie zaczelo sie od sklepu obuwniczego, gdzie obie z Ewa nabylysmy po parze butow - ach, te kobiety:) Zeby sie zbytnio nie przemeczac zaraz po tym udalismy sie do Rio Café, ktore od tego momentu stalo sie gwozdziem codziennego programu wycieczkowego. Tak wysmienitej kawy dawno nie pilam [A nie mowilem?]. W dodatku Ewa namowila nas na sprobowanie ciasta marchewkowego, ktore jest irlandzka specjalnoscia. Ciasto okazalo sie skrzyzowaniem piernika z biszkoptem i uzaleznilo nas od siebie w oka mgnieniu.

Dalej ruszylimy przez Temple Bar, ktory jest najslynniejsza dublinska ulica pubow oraz mostkiem "Ha' Penny" na druga strone rzeki. "Romantyczna" nazwa mostka wywiodla sie z calkowicie prozaicznego zadania oplaty za przejscie w czasach minionych. Teraz udalo nam sie przedrzec na gape i trafic na O'Connell Street wraz z jej pomnikami wszelakiej masci irlandzkich bohaterow narodowych. A mieli ich cala mase...

Jako, ze zamkneli nam przed nosem najlepsze ponoc lody w Dublinie (testowalismy pozniej, faktycznie przewyborne), ruszylismy wiec w poszukiwaniu obiadu. A potem, taram... Guiness w pubie. Fakt faktem, ze, moze oprocz Ewy, zadne z nas az takim fanem Guinessa nie jest, wiec po jednym na leb starczylo. Szczegolnie, ze plany na dzien nastepny byly ambitne...

27/04/2003 (niedziela)

Radosnie wyspani, na pewno my, bo Ewa odstapila nam swoje loze, a sama poszla spac na materacyki (kochana jestes, kolezanko:) i po godziwym sniadanku postanowilismy wyruszyc w plener. Celem dnia tego byl zamek w Malahide (20 km od centrum Dublina) a takoz uroczy spacer klifami nad brzegiem morza. Pamietajcie, co wczoraj rzeklo sie o miejskiej komunikacji...

Do Malahide dojezdza autobus, do ktorego trzeba bylo dotrzec, znalezc, zaplacic za bilety i pojechac. Oprocz jechania, ktore nalezalo do kierowcy a my sie jedynie delektowalismy widokami, cala reszta byla orka na ugorze a takoz opanowywaniem braku zasad w komunikacji miejskiej przepieknego miasta Dublina.

Wyzwanie nr 1 - autobus, ktory mial nas zabrac do Malahide ruszal z drugiej strony centrum miasta. Sam dystans wyzwaniem nie byl, raptem pol godzinki wedrowki, znalismy tez nazwe ulicy, z ktorej powinien byl odjezdzac. Ulice znalezlismy, ale okazalo sie, ze jest ona jednokierunkowa i to w kierunku przeciwnym do naszego. Dotarlismy nawet do jakiegos przystanku. Jakiegos, bo na dublinskch przystankach numerow autobusow nie uswiadczysz. W koncu kazdy co bardziej rozgarniety sam powinien na to wpasc... My rozgarnieci nie bylismy, wiec...

Wyzwanie nr 2 - ...wiec zaczela sie przepytywanka przechodniow. To, co sugerowali jakos nie chcial przekonac Ewy (ktora najlepiej z nas wiedziala, gdzie powinnismy sie udac). Koniec koncow wypatrzylismy jakims slepym fartem ten nasz autobus, ktory stal na przystanku koncowym ale ludzi w swe wnetrza nie przyjmowal. Jednak kierowca byl mily i powiedzial nam, gdzie znalezc wlasciwy przystanek. Przystanek, oczywiscie, okazal sie znajdowac na kompletnie innej ulicy niz na mapach czy w przewodnikach.

Wyzwanie nr 3 - Znalezienie przystanku jednak nie rozwiazywalo wszystkich naszych problemow. Trzeba jeszcze bylo miec drobne na bilet. Zasada w Dublinie jest, ze jesli nie masz odliczonej sumy na bilet i to w monetach, bo papierkow nie przyjmuja, to nie jedziesz. Drobne jednak mielismy przygotowane przez nasa zaradna przewodniczke, wiec tym razem obylo sie bez klopotow. Tym razem...

Zamek czy tez raczej zameczek w Malahide byl naprawde bajkowy. Jeszcze nie zdarzyl nabrac smaku i zapachu opuszczenia, jako, ze ostatnia wlascicielka dopiero sprzedala go w 1975 i wyjechala na jakies Tahiti albo inna tego typu wyspe. Dookola znajdowal sie ogromny park ze wszelkimi udogodnieniami sportowymi, super - (czy aby na pewno powinnam uzywac tego slowa..., ale o tym za chwile) sprawa. Obfotografowawszy zameczek, jak tylko sie dalo ruszylismy do pobliskiej wioski, a tam w autobus na wybrzeze. Przynajmniej tak nam sie wydawalo... Bo autobus na wybrzeze w niedziele nie kursowal. Gdzie ci Irlandczycy jezdza w wolne dni, tak swoja droga?

Byl za to pociag, choc nie bezposredni. Wpadlismy na stacje, pan w kasie kazal sie spieszyc i kupic bilet, jak wysiadziemy. Bilety byly sprawdzane, jak na filmach z kryminalow Agathy Christie, czyli przy wejsciu na peron, pociag jeszce czekal i tak udalo nam sie wyladowac trzy stacje dalej na skrzyzowaniu dwoch linii pociagow, gdzie pociagi w nasza strone nie jezdzily. Tak...

Za to jezdzil (ponoc) autobus, a i ten natychmiast ruszyl i odjechal w sina dal, jak tylko zebralismy sie do galopu, zeby na niego zdarzyc. Zgodnie zakrzyknelismy, ze to nic dla nas i ze robimy sobie spacerek. Ruszylismy w droge. Od razu przyplatala nam sie dyskusja lingwistyczna o upraszczaniu sie jezyka oraz jego dialektywizacji (nawet nie jestem pewna, czy takie slowo istnieje, ale skoro jezyk sie zubaza, to ja bede uparcie tworzyc nowe slowa, a co:) Dwie godziny pozniej dotarlismy do pierwszych klifow i dech nam zaparlo.


Ponoc nie jest tam az tak ladnie jak na zachodnich klifach Moher, ale i tak bylo przepieknie. Same klify wysokie nie sa, natomiast wszedzie dookola rozciagaja sie pagorkowate tereny pokryte najbardziej zielona trawa, jaka w zyciu widzialam i porosniete krzewami (podejrzenia sa, ze to odmiana jalowca), kwitnacymi na slonecznozolty kolor. Do kompletu gdzieniegdzie wystaja szarostalowe skaly, co do kupy daje naprawde przepiekny widok. Tak nam sie to spodobalo, ze postanowilismy dotrzec do naszego pierwotnego celu wioski Howth. i tak minely nastepne dwie godziny oraz cypel skonczyl sie malutka latarnia morska. Niestrudzeni wdrapalismy sie na pobliskie wzgorze spodziewalac sie zobaczyc za nim owa wioske oraz upragnione zrodelko jedzenia i picia, a tam dalej rozciagaly sie klify i zolto- zielone laki.

To nas nieco zdemotywowalo i ruszylismy na poszukiwanie autobusu. Znalazl sie nawet szybko i przy wydatnej pomocy tambylcow, ale tym razem nie bylismy na tyle przezorni, zeby miec drobne. Kierowca najpierw nie chcial gadac o zabraniu nas z powrotem do Dublina, ale widzac nasza rozpacz i determinacje, w koncu ustapil. Ewa znowu dzielnie wziela sprawe w swoje rece, rozmienila papierki na monety i tak szczesliwie dotarlismy do miasta.

Jeszce czekal nas polgodzinna wedrowka do domu, a potem jedzonko, piwko i spanie. Ja przynajmniej padlam jak kawka. [Ja tez]

28/04/2003 (poniedzialek)

Ewa do pracy, a my w Dublin. Pogoda zrobila sie pod psem, wiec postanowilismy poukrywac sie w roznych budynkach co jakis czas. Zaczelismy od Trinity College - najstarszego i najslynniejszego uniwersytetu w Irlandii. Uniwersytet slynie z dwoch rzeczy, ze byl do lat szescdziesiatych tylko protestancki i to w tak katolickim kraju jak Irlandia i ze posiaga ksiege z Kells - manuskrypt Nowego Testamentu napisany okolo 800 roku i doskonale zachowany.

Wystawa tematyczno-wprowadzajaca byla bardzo interesujaca i polaczona z krotkimi filmikami pokazujacymi, jak laczylo sie rekopis czy mieszalo atramenty.

Uwienczeniem wyprawy jest wizyta w starej bibliotece uniwersyteckiej. Tak przepieknej biblioteki jeszcze nie widzialam.

Potem zdecydowanie nastal czas na kawe z ciastkiem marchewkowym w Rio Café [a jak!]. Kawka natchnela nas pomyslami na kolejny dzien i tak udalismy sie do Informacji Turystycznej i zamowilismy wycieczke "Sladami Celtow" z firmy Over the Top Tours, ktora naprawde goraco mozna wszystkim polecic.

Jako, ze pogoda sie nieco poprawila i przestalo rzucac "zabami", ruszylismy w kierunku dublinskich katedr i zamku.

Zamek pierwszy stanal nam na drodze i coz to byla za porazka. Trzeba bylo sie upierac, zeby dopatrzec sie w tych bezladnie zgromadzonych budowlach zamku, no moze wewnetrzne dziedzince pozwalaly uwierzyc, ze kiedys moglo to sluzyc za siedzibe ... wlascicie kogo, skoro Irlandia caly czas znajdowala sie pod brytyjska okupacja? No dobra, nie bylo tak zle, ale nie dziwie sie, ze zamek nie zalicza sie do dublinskich "gwozdzi programu".

Jako, ze pogoda zrobila sie w miedzyczasie przepiekna, katedry i okolice obeszlismy w kazda strone i dalej ruszylismy na drugi brzeg rzeki do destylarnii whiskey Jameson. Oczywiscie, bylo poza zasiegiem moich mozliwosci, jakzez te nazwe powinno sie wymawiac wiec wszyscy uparcie wysylali nas do browaru Guinessa, ktory byl ponoc wieksza atrakcja w okolicy. Tam nie dotarlismy a opowiesci Ewy, jak beznadziejnie tam bylo, potwierdzaja, ze byl to z miar wszech dobry wybor [A jaki zapach tam podly panowal...].

Destylarnia Jamesona destylarnia od czasu jakiegos juz nie jest, miesci sie tam tylko muzeum ukazujace proces produkcji wody na myszach oraz obficie zaopatrzony sklep. Wycieczka byla ciekawa i co najbardziej nas zaskoczylo, to fakt, ze whiskey robi sie dosc latwo a juz na pewno krotko - tydzien i po sprawie. Potem juz tylko lezakowanie.

Po szklaneczce Jamesona doszlismy do wniosku, ze czas by cos przekasic i ruszylismy na fish&chips, ponoc najslynniejsze w Dublinie, o ile nie dalej. To tez okazalo sie niepowtarzalnym obrazkiem rodzajowym - jedzenie mozna bylo kupic tylko na wynos a obsluga wystepowala w bialych koszulach i pod mucha:)

Z jedzonkiem powedrowalismy do domu, poczekalismy na Ewe i uszczesliwilismy ja gigantyczna porcja. A okazalo sie, ze ona smazonego nie lubi...:(

Grami i zabawami z geografii Stanow Zjednoczonych i Polski (umiecie wymienic wszystkie stany USA i stare wojewodztwa?) zakonczylismy poniedzialek.

29/04/2003 (wtorek)

Wycieczka - "Sladami Celtow"!!!! Juz o 9:00 rano wyruszylismy spod budynku Informacji Turystycznej, ktory znajduje sie w dawnym kosciele, tak swoja droga w busiku pelnym...Kaczakow...z okolic Eindhoven. Tak, tak - nie ma szans na uwolnienie sie od tej nacji...

Zaczelismy od wizyty w starozytnym grobowcu megalitycznym sprzed 5000 lat. Z zewnatrz spokojnie moznaby go pomylic z piastowskimi kurhanami z terenow Polski, z tym, ze ten byl zachowany, pieczolowicie odrestaurowany i udostepniony do zwiedzania. Wnetrze skladalo sie z dlugiego korytarza skierowanego na wschod i owalnej komory z trzema niszami na skremowane pozostalosci zmarlych. Pogrzeb odbywal sie prawdopodobnie raz w roku, kiedy wschodzace slonce oswietlalo nisze na przeciwko wejscia [w dniu rownonocy]. Wtedy odbywaly sie zbiorowe ceremonie grzebania wszsytkich zmarlych w ciagu poprzedniego roku.

Na niektorych kamieniach znajdowaly sie wyryte kamieniem wzory a takze pierwsze znane wyobrazenie ludzkiej twarzy. W zasadzie to nie do konca ludzkiej, bo jest to wyobrazenie starozytnego bozka czy tez demona, ktory zawsze trzymal swoje lewe oko przymkniete. Kiedy sie mocno wkurzyl, wtedy je otwietal i strumieniem swiatla zabijal zrodlo swojej frustracji [np. cala armie wrogow].

Kolejnym etapem byla wizyta w jednym z pierwszych osrodkow chrzescijanskich Irlandii - Mellifont Abbey. Byly to ruiny klasztoru Cystersow zaproszonych do Irlandii przez Malachiasza (tego samego od M.Wolskiego?) w dwunastym wieku, zeby pokazali tym ciagle jeszcze poganskim Irlandczykom [i lokalnym mnichom zyjacych jak u Pana Boga za piecem: bogato i zonami], co chrzescijanska wiara naprawde znaczy. Cystersi wybudowaly caly kompleks klasztorny, z ktorego zostaly teraz tylko ruiny.

Najwieksza ciekawostka (moze oprocz opowiesci o irlandzkiej grze zblizonej do hokeja na trawie, tyle ze z pilka z powietrzu) bylo to, ze jedynym miejscem, gdzie mnisi mogli ze soba porozmawiac (jako, ze zakon slubowal milczenie) byl pasaz do refektarza, przy kazdej mozliwej okazji zapchany maksymalnie:)

Tam tez wdalismy sie w pogawedke z naszym przewodnikiem, ktory przyznal, ze Polacy odwiedzajacy Irlandie zadaja to samo cokolwiek dziwne dla niego pytanie: A czemu to Irlandia nie jest bardziej zielona?

Z osrodka typowo chrzescijanskiego wyruszylismy do innego osrodka chrzescijanskiego - Monasterboice, ktory byl starym osrodkiem chrzescijanskim z wieloma wplywami celtyckimi. W miedzyczasie zalapalismy sie na zwiedzanie ichniejszego Grunwaldu, tyle, ze przegranego - miejsca bitwy pod Boice pomiedzy Henrykiem VI i Anglikami a pretendenten do tronu angielskiego Jamesem, ktory zwerbowal sobie Irlandczykow obietnica niepodleglego panstwa.

Wojska obu stron skladaly sie ze zbieraniny z calej Europy, wiec, zeby wiadomo bylo kogo bic obie strony uprzejmie przypiely sobie do klap epoleciki - Angole w kolorze naskujacej zieleni, Irlandczycy w pieknej, rzucajace sie w oczy bieli. Jakies pytania na temat rezultatu bitwy?

W Monasterboice chyba najwieksze wrazenie robily olbrzymie krzyze, z celtyckimi wzorami, pelne obrazow przedstawiajacych sceny biblijne. Ich ksztalt bywa kojarzony z aranzacja wnetrz owych megalitowych kurhanow, czyli - krzyzowe ulozenie nisz na ludzkie pozostalosci, okrag, jako ksztalt pomieszczenia i korytarz wejsciowy jako podstawa krzyza. No i jak tu sie nie zgodzic, ze poganskie wplywy w starozytnych klasztorach irlandzkich byly?

Po lunchu ruszylismy na wzgorze Slane, gdzie Sw. Patryk (zwany powszechnie Paddy'm) - najslynniejszy irlandzki misjonarz postanowil (pod wplywem celtyckiego druida) przymusic owczesnego krola do audiencji.

Sprawa wygladala tak. Patryk wrocil z Francji, gdzie doszedl do wniosku, ze chrzescijanstwo jest najlepsza religia, jaka moze byc i ze jego zadaniem jest przekonac do tej sprawy irlandzkiego wladce. Przybyl wiec na Wzgorze Tary, ktore bylo siedziba krolow (tam nastepnie pojechalismy), ale jako nieco zszargany w podrozy wedrowiec do krola dopuszczony nie zostal.

W tym czasie w Irlandii panowal zwyczaj, ze w okresie wielkanocnym krol rozpalal na swoim wzgorzu ogien, ktory wskazywal na to, ze ow krol dalej jest przy wladzy. Jesli ktos osmielil sie rozpalic ogien przed nim, znaczy sie byl uzurpatorem i chcial mu odebrac tron. Coz za wspaniala okazja, zeby sie dostac do krola...

Do tego wniosku doszedl sprzymierzeniec Patryka druid, rezydujacy na wzgorzu dokladnie naprzeciwko wzgorza krolewskiego. Przekonal Patryka do tego, zeby rozpalil na Wzgorzu Slane ogien paschalny z okazji Wielkiej Nocy. Patryk nie omieszkal tego uczynic.

Jako, ze krol o Wielkiej Nocy nie wiedzal, ogien zobaczyl i doszedl do wniosku, ze to podejrzana sprawa. W czasie cokolwiek krotkim Patryk juz byl przed obliczem wladcy , sprawe przdlozyl i do dzis Irlandia jest chrzescijanska a Patryk ich najwiekszym swietym.

Na samym wzgorzu postawiono klasztor, ktorego pierwszym biskupem byl ow druid spryciarz, ktory chyba sie w miedzyczasie nawrocil, tak podejrzewam. Z klasztoru oczywiscie pozostaly juz tylko ruiny - bardzo malownicze ruiny. W ogole Irlandia jest cala zaslana wiekszymi czy mniejszymi ruinkami i starymi cmentarzykami.

Ostatnim gwozdziem programu bylo owo krolewskie Wzgorze Tary z kolejnymi ruinami oraz fallicznym kamieniem, ktory mial ponoc wykrzykiwac, czy kandydat na krola na owegoz krola sie nadaje [zaraz potem jak w poprzedniej probie dwa inne kamienie rozpierzchly sie przed rydwanem potencjalnego wladcy]. Tereny okoliczne byly starymi fortyfikacjami wspaniala ponoc widocznymi z powietrza.

Zwiedzanie tej atrakcji odbylo sie w tempie blyskawicznym przy akompaniamencie narastajacego gradu. ...zeby sie nam za bardzo nie udalo.

W Dublinie wreszcie udalo nam sie dopasc te tak zachwalane przez Ewe lody, ktore faktycznie okazaly sie przewyborne, szczegolnie Smakolyk Biednego Misiaczka, dopadlismy Ewe, potem Marksa i Spencera (zaopatrzenie spozywcze) i w dom, ach w dom ku odpoczynkowi.

29/04/2003 (sroda)

- Urodziny Holenderskiej Krolowej - ktora tak naprawde ma urodziny w grudniu;)

Takoz i nadszedl ostatni poranek nasz dublinski. Z Ewa, pedzaca o poranku do pracy, pozegnalismy sie z zalem w oku, zapakowalismy torbe, co by byc przygotowanym na lapanie autobusu na lotnisko i jeszcze raz ruszylismy w miasto.

Tym razem postanowilismy dotrzec do Kilmainham Gaol - starego wiktorianskiego wiezienia, slynnego na cala Irlandie z przetrzymywania i tracenia tam bohaterow walczacych o powstanie Irlandii jako niezaleznego panstwa (kolejna doskonala porada Ewy, dobrego ducha naszej wyprawy).

Wiezienie jest slynne z powodu najnowszej jego czesci - wielkiego polokraglego holu, skad straznicy mieli bezposredni wglad do kazdej z cel rozmieszczonych na trzech kondygnacjach. Najwieksze wrazenie robilo niesamowite doswietlenie tej czesci wiezienia. Wyjasnienie takiego rozwiazania bylo nastepujace. Otoz krolowa Wiktoria wierzyla w oczyszczajace dzialanie slonca, powodujace, ze wiezniowie zechca sie poprawic i znowu zaczac zyc na wolnosci - mnie to przekonuje, ale podejrzewam, ze to pacyfistyczno - kobiece podejscie. Brawa dla krolowej

Starsza czesc wiezienia wygladala straszliwie mrocznie - mroczne korytarze, male cele z poteznymi zeliwnymi drzwiami, brr… Wszystko to robilo naprawde przygnebiajace wrazenie i chyba nie chcialabym sie tak zgubic i zostac samotnie. Nasz przewodnik uraczyl nas martyrologicznymi opowiesciami o losach kolejnych zrywow narodowosciowych irlandzkich. Przypominalo to troche czasy polskich rozbiorow, kiedy to jeden zapalczywiec byl w stanie zorganizowac garstke i porwac garstkech takich samych jak on zapalczywcow i zosganizowac powstanie, ktore szybko upadalo, a jego uczestnicy ladowali na wygnaniu, w wiezieniu czy tez pod sciana…

Ogolnie rzecz biorac, Kilmainham Gaol byl naprawde ciekawy i niestandardowy i nie zalowalismy, ze sie tam wybralismy.

Potem jeszcze zdarzylismy rzucic okiem na budynki galerii sztuk nowoczesnych. Niestety nie zdarzylismy juz wejsc do srodka, jako, ze czasu robilo sie coraz mniej i trzeba bylo powoli wracac do Ewy po torbe.

Jeszcze tylko lunchyk w Café Boulevard z genialnymi kanapkami [nie za duzymi niestety], ostatnie przepakowanko (Ach Ewa, te Twoje buty) i wyruszylismy na autobus. Pierwszy, oczywiscie (sic!), zdarzyl nam uciec. Kiedy przyjechal kolejny, zapowiadalo sie, ze zaraz lunie potwornie i juz szukalismy daszku lub innego ukrycia. Autobus zdarzyl jednak przed deszczem, natomiast my sie o maly wlos nie zabralismy. Otoz okazalo sie, ze w drodze do centrum, kierowca zle nam skasowal bilety i te nie chcial nam ich uznac. Desperacja w naszych oczach jednak powstrzymala jego mardzenie i koniec koncow moglismy zaczac wracac do domu.

No i tu zaczyna sie opowiesc o butach;-) Ewa poprosila nas o zabranie jej butow, tych samych ktore nabywalysmy razem pierwszego dnia. Otoz, buty postanowily pokazac charakter oraz rogi i najpierw rzucaly sie po calym autobusie, potem nie chcialy sie zmiescic w samolocie, a juz na samym koncu postanowily sie gdzies zapodziac. Jednak bylismy sliniejsi i buty musialy sie poddac i dotrzec do Eindhoven.

W ogole podroz zaczela sie ciekawie, bo autobus utknal w korkach i do lotniska docieralismy ponad godzine. Nasz baraz zwiekszyl wage o kilogramow 5, ale o dziwo nic z tego nie wyniklo. Za to nasz bagaz podreczny, wypchany po brzegi aparatami fotograficznymi, zainteresowal ochrone, ktora usilowala z niego wywlec nawet gabki z plecow.

Jeszcze udalo nam sie zalapac na goraca czekolade, do ktorej dokupilismy po okraglutkiej czekoladce z nadzieniem o smaku whiskey. Zapakowalismy sie do samolotu i przyszedl czas na czekoladke. A jak to typowe dla czekoladek o ksztalcie okraglym, tak i ta postanowila wybrac wolnosc i potoczyla sie pod siedzenia znajdujace sie z przodu. Postanowilismy sie jednak nie poddac i zapolowac na nia, kiedy samolot wystartuje. Zrobilismy zasieki z wlasnych stop i niecierpliwie czekalismy na wynik. Nic sie nie wydarzylo…

Zniecheceni, zabralismy sie za czytanie i wtedy wlasnie nasza czekoladka przemknela radosnie odbijajac sie od naszych stop i pomknela na tyly samolotu. Juz nie dla samej czekoladki, ale dla zasady postanowilismy podjac jeszcze jedna heroiczna probe jej upolowania. Na prozno, juz nie hciala wrocic, zapewne zmiazdzona gdzies w trakcie swoich wojazy:-/

Tak wyladowalismy w Charleroi, odzyskalismy nasza rakiete i na tym zakonczyla sie nasza wyprawa na Zielona Wyspe Irlandie.