przygotowania

podroz

pierwszy tydzien

drugi tydzien

trzeci tydzien

czwarty tydzien

piaty tydzien

galeria

 

4/06/2005

Dzis mielismy dzien jak malo kiedy. Z rana nurek "badawczy", jeden z ostatnich, a potem jeszcze dwa kursowe. Pierwszy to ratowanie ofiary pod woda, znowu w dwãch wersjach, panikujacej biernie i czynnie. Potem cwiczylismy poszukiwanie zagubionej ofiary, ktora w tym przypadku odgrywal pas z ciezarkami zrzucony posrodku pola wodnych traw i prawie nie do zauwazenia. Mielismy wrazenie, ze udalo nam sie go znalezc raczej psim swedem niz dzieki naszym umiejetnosciom, ale wyglada na to, ze jesli chce sie kogos znalezc pod woda to potrzeba bardzo duzo szczescia. Jestesmy dosc porzadnie wykonczeni, ale zostalo nam juz niewiele. Zdalismy tez juz teorie, Lukasz tylko z jednym bledem - kujon! Ze zmeczenia i wybujania Lukasza na falach, nie poszlismy nawet na drinka do wioski. Aga wlasnie zastanawia sie, czy nie odpuscic kolacji!

 

do poczatku strony

 

5/06/2005

Chyba zaczal sie sezon na papaje - hura, wreszcie jakies owoce poza kwasnymi pomaranczami. Byly wczoraj na poobiedni deser i dzis na sniadanie. Wreszcie jakie witaminy i jakas odmiana. Musimy chyba uwazac, zeby nie przedawkowac tych witamin--nasze organizmy chyba sie juz bardzo odzwyczaily. Natomiast nasza tesknota za czyms odmiennym na posilek oprãcz ryzu, fasoli i ryby staje sie nieprzezwyciezona. My chociaz mamy w perspektywie, ze juz bardzo niedlugo zmienimy diete, natomiast reszta grupy zadrecza sie wyobrazeniami, co tez bedziemy jedli pod koniec tygodnia, kiedy oni dalej beda pochlaniac owa fasole z ryba i ryzem. Aga zarzekla sie, ze tych rzeczy nie tknie przez najblizszych kilka miesiecy, tak samo jak jajecznicy, ktãra nadal mamy prawie codziennie na sniadanie.

Rano Aga nurkowala a Lukasz strãzowal na ladzie. Wyglada, ze skonczylismy juz wszystkie inspekcje nieruchawych mieszkancãw zatoki mozambijskiej i mamy nadzieje na kilka nurkãw rekreacyjnych. Uzgodnilismy z Jenny (szefowa), ze nie bedziemy zaliczac kolejnych testãw z ryb, bo przez nasz kurs i wczesniejszy wyjazd i tak nie moglibysmy pomãc w ich liczeniu. Kurs powinien skonczyc sie jutro i dalismy dosc jasno do zrozumienia, ze liczymy na jakies podwodne przyjemnosci przed wyjazdem. Nie powiedzieli "nie", wiec zobaczymy, co sie stanie. Ni i przygotujemy aparat fotograficzny, bo choc przed wyjazdem zaopatrzylismy sie w obudowe nurkowa, to zdjec podwodnych mamy co kot naplakal. Dzis po poludniu ostatni nurek kursowy, a potem planujemy przy pomocy calej wioski sprzatac lokalna plaze z okazji obchodãw Dnia Srodowiska.

No i juz prawie po kursie - tym razem cwiczylismy wynoszenie ofiary z wody. Jenny i Josephine w miedzyczasie sie wylamaly, tak, ze cwiczylismy na sobie. Podplynelismy na Nosy Fasy, piaskowa wyspe, czy moze raczej lache, ktãra z daleka wygladala na idealne miejsce do cwiczen. Nic bardziej zludnego. Okazalo sie, ze choc brzeg wyglada lagodnie, na glebokosci 50 centymetrãw znajduje sie zdradliwy prãg. Wlasnie ten prãg okazal sie wykanczajacy. Na takiej glebokosci potencjalny ratownik juz nie ma wsparcia w postaci wody przenoszacej cialo ofiary. Ratownik musi pokonac taki prãg niosac ofiare na rekach albo na plecach. Kirk, nasz instruktor nurkowy, dal nam w kosc, tak, ze Lukasza bola glãwnie nogi a Age rece. Zeby wyciagnac ¨ukasza z wody albo musi on pãjsc na diete albo Aga na sillownie. Sadzac po naszych aktualnych figurach raczej to drugie. Kirk kazal nam wynosic sie na zmiane piec razy uzywajac pieciu rãznych chwytãw. Nie bylo tez przepros - nie pozwolil nam wyniesc te druga osobe tylko poza zasieg wody. Musielismy za kazdym razem wytaszczyc "ofiare" na suchy brzeg. Jutro czeka nas jeszcze "duzy scenariusz" czyli egzamin praktyczny, w ramach ktãrego dostaniemy zadanie poszukiwania zaginionego nurka. Maja wziac w tym udzial wszyscy obozowicze, przeszkadzajac albo pomagajac nam w zadaniu. Tyle wiemy... i troche sie denerwujemy, jak pãjdzie. ale to dopiero jutro, a dzis jeszcze czekaja nas porzadkowe obchody Dnia Srodowiska.

Po poludniu ruszylismy na akcje czyszczenia plazy. Postanowilismy zrobic z tego zawody, w ktãrych nagroda bedzie zdjecie grupowe wielkosci 5 na 7 cm dla kazdego czlonka zwycieskiej druzyny. Liczylismy glãwnie na uczestnictwo dzieci i sie nie pomylilismy. Zebralo sie ich dobrze ponad 50-cioro. Najpierw byla przemowa jednego z naszych lokalnych wspãlpracownikãw, ktãry mial dzieciom wyjasnic zasady zabawy. Tak sie rozdelektowal swoim krasomãwstwem, ze zaczelismy sie powaznie obawiac, ze nie skonczy przed zachodem slonca. Ale po 45-u minutach dobrnal do konca. Kazde z nas szybko zgromadzilo wlasna druzyne liczaca okolo 10-tki dzieci. Jako pojemnikãw na smieci uzylismy starych workãw po ryzu. Dzieciaki "w blokach" czekaly na haslo rozpoczecia wyscigu, wyrwaly nam z rak worek i pognaly przed siebie. Okazaly sie calkiem przebiegle, szybko uswiadomiwszy sobie, ze nie ma co sie skupiac na malych smieciach, bo te im zwyciestwa nie przyniosa. Ruszyly wiec w poszukiwaniu starych plastikowych butelek i rozwalonych butãw, a my kolekcjonowalismy zlekcewazona przez nich reszte smieci. Plaza byla posprzatana w niecala godzine, po ktãrej nadszedl czas oceny zdobyczy. I tu okazalo sie, ze Marc, nasz kanadyjski biolog, gdzies po drodze dokoptowal do swojej druzyny kolejna trzydziestke dzieci i oczywiscie pobil nas wszystkich na glowe. Reszta druzyn byla mocno zawiedziona, ale nie zniechecilo ich to od odniesienia smieci na miejsce, gdzie mozna bylo je spalic. Nie bylismy do konca przekonani, czy ktokolwiek z wioski zrozumial idee Dnia Srodowiska, ale plaza zaczela wygladac duzo lepiej po tej naszej "inwazji".

Jutro od rana szykuje sie wielki dzien: otwarcie miejsca polowu osmiornic na bezludnej wyspie Nosy Fasy (tej samej, na ktãrej dzis cwiczylismy do naszego kursu). Jest to jeden z projektãw Blue Ventures, zdecydowanie najwiekszy i najbardziej prestizowy. Po rozmowach pomiedzy przedstawicielami Blue Ventures a rybakami w wiosce, ktãre odbyly sie pãl roku wczesniej, ci ostatni zdecydowali, ze zamkna okolice tej wyspy na okres siedmiu miesiecy, zeby dac osmiornicom czas na podrosniecie i rozmnozenie sie. Osmiornica przecietnie zyje okolo roku i gwaltownie przybiera na masie dopiero po pierwszych trzech miesiacach zycia. Zaraz po urodzeniu wybiera sobie dziure w rafie, ktãra zamieszkuje dopãki z niej nie wyrosnie. Dlatego osmiornice czesto zamieszkuja wierzchnie warstwy rafy, a w okolicach Nosy Fasy w czasie odplywu rafa jest praktycznie calkowicie odkryta. To pozwala lokalnym kobietom i dzieciom na uczestnictwo w polowaniach. Zreszta zwykle to wlasnie kobiety i dzieci lowia osmiornice, kalmary, kraby i wszelakie stworzenia mieszkajace przy brzegu. Jako ze przez ostatnie dwa lata zapotrzebowanie na osmiornice gwaltownie wzroslo, zwierzeta w okolicach wioski byly odlawiane praktycznie bez przerwy. Osmiornice sa chyba najwazniejszym zrãdlem dochodu dla rybakãw w Andavadoace. Sa one skupowane przez posrednikãw na eksport to Japonii i Europy. Rybacy lowia tez "normalne" ryby, ale te sprzedaja za bezcen. Z powodu bezmyslnego odlowu nierozwinietych osmiornic, ich populacja radykalnie zmalala w ciagu ostatnich lat. To po pierwsze nie dawalo im urosnac i wylawiane osmiornice byly po prostu male, a po drugie pojawilo sie zagrozenie, ze przy tak czestym polowie osmiornice nie znajda szansy na rozmnozenie. Juz od dluzszego czasu w wiosce krazyly opowiesci, jak to dawniej trafialy sie osmiornice potwory wielokrotnie wieksze od dzisiejszych, ale brzmialy one jak starodawne baje. Przedstawicielom Blue Ventures udalo sie przekonac starszyzne wioski, ze starte dobre czasy maja szanse sie powtãrzyc, jesli osmiornicom da sie szanse na spokojny rozwãj. Blue Ventures zasugerowali, ze jesli poczeka sie dluzej, to osmiornice podrosna i bedzie mozna wiecej na nich zarobic. Mieszkancy wioski, choc podeszli do tych opowiesci cokolwiek sceptycznie, to stwierdzili, ze sprãbowac warto.

Zamkniecie Nosy Fasy odbylo sie w sposãb bardzo interesujacy, mianowicie wyspa zostala okrzyknieta Fado, czyli stala sie lokalnym tabu. Malgasowie sa ludzmi bardzo przesadnymi i wieza, ze sprzeciwienie sie tabu wywola zlosc przodkãw i sciagnie na nich nieszczescie. Tak, ze incydenty polowu osmiornic na Nosy Fasy w przeciagu ostatnich miesiecy zdarzyly sie raptem dwukrotnie. Pierwsza kobieta, ktãra zostala przylapana, musiala zaplacic kare pieciokrotnej wartosci wylowionego egzemplarza i po zaplaceniu kary na zawsze opuscila wioske. Drugi incydent przydarzyl sie mieszkancowi pobliskiego Morombe i takze i on musial zaplacic kare.

W czasie naszych nurkãw w poprzednich tygodniach Aga raz natknela sie na osmiornice calkiem slusznych rozmiarãw, co wzbudzilo duze nadzieje wsrãd pracownikãw Blue Ventures. Mimo to nasza kadra bardzo sie denerwuje jutrzejszym otwarciem, poniewaz okazuje sie, ze to pierwsza taka prãba na swiecie i ponoc caly swiat biologãw bedzie sledzil wyniki. Nie tylko zreszta oni. Juz od kilku dni zauwazylismy duze poruszenie w okolicach Andavadoaka, a w Coco Beach jeszcze nigdy nie bylo tylu gosci. Nasi organizatorzy denerwuja sie wynikiem jutrzejszego polowu, bo jego wyniki dadza im szanse na droga wspãlprace ze starszyzna Andavadoaki albo zniwecza delikatna wiez, ktãra sie przez poprzednie dwa lata utworzyla.

Data otwarcia byla dlugo i intensywnie ustalana i dopasowywana do plywãw. Jutro zapowiada sie hekatomba osmiornic na Nosy Fasy, bo rybacy, ich zony i dzieciaki ostrza sobie zeby i wlãcznie na ten dzien juz od miesiecy. Wszyscy w wiosce szepcza o osmiornicy potworze, a Blue Ventures ma nadzieje, ze jak wszystko pãjdzie dobrze, to moze znowu uda sie wioske namãwic na zamkniecie kolejnego terenu, a potem moze nawet na ochrone mangrowcãw. W kazdym razie otwarcie nastapi jutro o 9:00 a my bedziemy tam, zeby sie przygladac.

A pãki co, zaraz spotkanie i wiesci wieczorne, zwane VaoVao, gdzie jak co dzien poznajemy plany na kolejny dzien, a potem obiadek. Dzis po wycisku, ktãry dostalismy na kursie, wyjatkowo nas ssie.

 

do pocz±tku strony

 

6/06/2005

Otwarcie odbylo sie rzeczywiscie przy wielkiej pompie i frekwencji. Na mala w koncu wysepke przyplynelo co najmniej 80 pirãg i znalazlo sie tam kolo tysiaca osãb. Lukasz byl w pierwszej turze ludzi wysadzonych na bezludnej jeszcze wtedy wyspie i przez chwile zastanawialismy sie, czy aby na pewno rybacy sie zjawia. Okolo ãsmej nagle ruszylo od brzegu kilkadziesiat pirãg i juz wiadomo bylo, ze frekwencja dopisze. Ale czy dopisza osmiornice?

Aga, ktãra sie rano nienajlepiej czula, zalapala sie na ostatni transport na wyspe, razem ze wioskowa starszyzna. Odegral sie przy okazji prawdziwy dramat, bo lãdka nie byla w stanie zabrac wszystkich kobiet, ktãre nie posiadaly wlasnego transportu a tez chcialy sie dostac na Nosy Fasy. Kobiety po prostu wsiadly na lãdke i odmãwily jej opuszczenia bez wzgledu na grozby, ze z ich powodu lãdka do wyspy nigdy nie dotrze.

Na samej wyspie, kiedy juz ofiara zostala uroczyscie zostala zlozona przez starszyzne wioski i zostalo uznano, ze przodkowie powinni poczuc sie ukontentowani ofiarowanym im rumem, prawie 1000 osãb ruszylo na rafe, a my jak cienie za nimi. Widoki, ktãrych doswiadczylismy byly po prostu niesamowite. Osmiornice mieszkaja w dziurach w rafie. Zeby je zlowic rybacy wkladaja w te dziury wlãcznie, wokãl ktãrych osmiornica sie owija w odruchu samoobrony. Wtedy rybak wyciaga zdobycz i bezlitosnie zaczyna ja dzgac wlãcznia, dopãki zwierze nie przestanie sie ruszac i strzelac atramentem. Wtedy lowca wywija ofierze glowe niejako na zewnatrz i dopiero wtedy pakuje ja do torby. Bylismy swiadkami kobiety, ktãra z jednej takiej dziury wyciagnela trzy ponad jednokilogramowe osmiornice. Polowanie trwalo do kolejnego przyplywu, choc najwieksi zatwardzialcy zostali nawet dluzej. My wrãcilismy na brzeg w sama pore na lunch.

W sumie na razie ciezko przewidziec, jakie byly plony. Wlasnie sa wazone i liczone. Wszyscy mãwili, ze wiekszosc rybakãw miala od jednej do trzech sztuk i ze niewatpliwie byly wieksze niz te wylawiane przed zamknieciem obszaru wokãl wyspy. Prawdopodobnie dzis rybacy beda bardzo zadowoleni, ale nie wiadomo jak dlugo utrzyma sie taka ilosc i wielkosc osmiornic, czyli czy oplacalo im sie czekac 7 miesiecy. Pozostaje tez bez odpowiedzi pytanie, czy postanowia wprowadzic taki cykl zamykania czesci terenãw na stale. Tego pewnie niepredko sie dowiemy, ale ciekawi jestesmy jak poszlo dzis. Pewnie wieczorem poznamy jakies konkretne liczby. Ale wczesniej mamy inne sprawy do zakonczenia...

Za dziesiec minut rozpoczyna sie nasz ostatni etap kursu ratownika nurkowego, tak zwany "duzy scenariusz". Na razie wiemy, ze mamy ubrac sie w pianki nurkowe, przygotowac sprzet i czekac. Wiemy tez juz, ze jeden z biologãw, David, bedzie nasza "ofiara".
Dwie godziny pãzniej...

Jestesmy juz dyplomowanymi ratownikami nurkowymi. Wszystko odbylo sie z pelnym zaangazowaniem calej naszej ekipy. Niecierpliwie drepczac na gãrze schodãw schodzacych ku morzu, uslyszelismy okrzyki Any, osiemnastoletniej wolontariuszki, ze jej 'chlopak', czyli wlasnie David nie wrãcil na brzeg po nurkowaniu. Zlapalismy za nasz uprzednio przygotowany sprzet nurkowy, w miedzyczasie pieczolowicie rozlozony na kawalki przez Kirka, naszego instruktora. Trzesacymi sie nieco rekami jak najszybciej sie dalo zlaczylismy odpowiednie kabelki, wrzucilismy sprzet na plecy i zbieglismy na dãl schodãw. Przed wskoczeniem do wody poprosilismy "gapiãw", czyli reszte naszej ekipy , zeby przyniesli nam aparat tlenowy, wyslalismy snorklowcãw w poszukiwaniu babli, ktãre zagubiony nurek mãglby z siebie wypuszczac i sami pognalismy co sil w pletwach na miejsce, w ktãrym ostatni raz widziano Davida. W miejscu, gdzie rzekomo byl on po raz ostatni widziany zanurzylismy sie i zaczelismy zataczac kregi w jego poszukiwaniu. Lukasz obslugiwal kompas, a Aga liczyla przeplynieta odleglosc i wypatrywala "topielca". Bardzo szybko udalo nam sie go znalezc a jeszcze predzej wyciagnac na powierzchnie. Tam Lukasz zaczal stosowac sztuczne oddychanie i holowanie, a Aga rozbierala wszystkich po kolei ze sprzetu nurkowego. Na szczescie snorklowcy podazali za nami i zbierali porozrzucane czesci sprzetu, inaczej pewnie musielibysmy wiekszosc kompletowac od nowa albo plynac do samego Mozambiku w poszukiwaniu pogubionych pletw i kamizelek:)
Doholowalismy Davida do brzegu, wyciagnelismy na piasek i podalismy mu tlen. Wszystko razem zajelo nam 18 minut, co bylo ponoc rekordem obozu. Dla nas wszystko trwalo w z jednej strony oka mgnienie, a z drugiej strasznie dlugo. Wiedzac, ze szanse na uratowanie osoba ma tylko przez 10 minut, stres i odpowiedzialnosc jest ogromna. W kazdym razie oboje zaliczylismy ostatni etap kursu i zdobylismy kolejne szlify nurkowe!

Ostatnie wiesci z VaoVao: na Nosy Fasy przyplynelo 100 pirãg, a zlowiono w sumie tone osmiornic. Najwieksza osmiornica wazyla 5 kilo i to wlasnie ja bedziemy jesc jutro na nasz pozegnalny obiad.

 

do poczatku strony

07/06/2005

No i "po japkach"--koniec nurkowania, koniec pobytu w Andavadoaka. Dzis rano zanurkowalismy po raz ostatni, na "Yellow Brick Road", chyba najciekawszym miejscu w okolicy. Rekina niestety nie znalezlismy, ale i tak bylo ekscytujaco, bo fala byla bardzo duza i majtalo nami po pare metrãw w przãd i w tyl. Ledwo tez przetrwalismy podrãz na lãdce, zalewani woda i kolysani do wyplucia zoladka. Z powodu tej fali, drugi nurek zostal odwolany. Czyli mozemy spokojnie zaczac sie pakowac. Zostawiamy na miejscu wszystko, co nam nie jest niezbedne: tabletki i krople do czyszczenia wody dla nastepnych woluntariuszy, ktãrzy nie dolicza sie, ile im trzeba, ciuchy, ktãrych nie potrzebujemy na powrãt, dla dzieci z wioski, leki, paste do zebãw, mydlo itp.

Na lunch zjedlismy najwieksza ze zlowionych wczoraj osmiornic. Wazyla dokladnie 5,l kilograma -- niezla bestia. Niestety okazalo sie, ze mimo bardzo dlugiego duszenia na wolnym ogniu, pozostala bardzo gumowata i strasznie musielismy sie narzuc. Nie wygladala tez zbyt smakowicie, ale byla pyszna. Cos nam sie jednak zdaje, ze lepiej byloby zjesc dwie albo trzy mniejsze i moze mniej gumowate. To jednak byloby "politycznie niepoprawne", bo cala sprawa wokãl zamkniecia Nosy Fasy toczy sie po to, zeby pozwolic osmiornicom na dorosniecie. Naszymi niepokonanymi faworytami pozostana jednak kalmary i barakuda. Teraz juz pakujemy sie powoli i zamykamy sprawy w Andavadoace.

 

do pocz±tku strony

8/06/2005

Dzis rano, po rzewnym pozegnaniu z reszta ekipy, wyruszylismy z Richardem do Morombe. Wszyscy zebrali sie wokãl samochodu, sciskali nas, ile wlazlo, wymieniali adresy i smutnieli na twarzach. Szczegãlnie Richardowi chyba dosc ciezko bylo rozstac sie z Coco Beach, ale jako stuprocentowy Angol nie staral sie nie dawac po sobie za bardzo tego poznac. Nam tez nie bylo najlatwiej – w koncu piec tygodni wspãlnego nurzania sie i wspãlnego jedzenia ryzu laczy. Wszyscy zgodnie obiecalismy sobie nawzajem pozostac w kontakcie i juz trzeba bylo odjezdzac. Naprawde nie wiadomo kiedy ten caly czas naszego pobytu w Adnavadoce zlecial.
Czterdziestokilometrowa podrãz tym razem przebiegla nam szybko i wyjatkowo komfortowo. Kto by sie spodziwal, ze najlepszym srodkiem lokomocji jakim bedzie nam dane jechac to bedzie lada. W Morombe jeszcze razem zjedlismy lunch w znanym nam juz barze "Eclipse", podjechalismy pod nasz hotel ‘Pirogue D'Or’, pozegnalismy sie z Richardem, ktãry tego samego dnia odlatywal do Toliary i... zasnelismy na prawie trzy godziny. Poprzedniego dnia odbyla sie impreza pozegnalna glãwnie dla Richarda ale i dla nas, co spowoowalo, ze po raz pierwszy od przyjazdu na Madagaskar poszlismy do lãzek mocno po pãlnocy. Na pozegnanie wyciagnelismy butelke tequili, ktãra przywiezlismy jeszcze z Mediolanu. Zrobila nieoczekiwanie olbrzymia furore – znowu jako odmiana po naszym cokolwiek monotonnym wyposazeniu alkoholowym. Zwlaszcza Kirk, nasz australijski instruktor, na sam dzwiek slowa tequilla sie lasic jak stary kocur. Nawet zarekwirowal nam pusta butelke. Pracownicy Coco Beach przygotowali lokalny taniec dla Richarda, a potem jeszcze Bic, nasz lokalny pomocnik, przemalowal sie calkiem na lokalny styl i najpierw sam odtanczyl jakis magiczny taniec, a potem postanowil nas wszystkich podlaczyc do zabawy. Na to szybko zareagowala Shami i wykorzystala nadazajaca sie okazje, zeby pokazac nam tradycyjnie arabski taniec a qwszystko zakonczylo sie dyskoteka pod gwiazdami i na piasku przy dzwiekach z iPoda. Stad nasza zaskakujaca drzemka w Morombe.
A ze jest to nasza trzecia rocznica slubu – wiec siedzimy sobie i czekamy na obiad ...z ryba w menu. Jestesmy jedynymi goscmi w hotelu i od razu po przyjezdzie zostalismy poproszeni o wybranie dan obiadowych przygotowanych dla nas na godzine szãsta. Czas jest tu mocno rozciagliwy -- jest kwadras po i z kuchni zaczynaja wlasnie wydobywac smakowite zapachy, wiec opãznienie jest w zasadzie znikome. W sumie wygladamy chyba dosc smiesznie. Na skraju misteczka zbudowanego glãwnie ze slomy i piasku Lukasz stuka w skladana klawiature Palma a Aga czyta styczniowy numer "Wired"-- najbardziej chyba gadzeciarskiej gazety na swiecie. Ale co tam, moze byc znacznie gorzej, prawda?

 

do pocz±tku strony

9/06/2005

Nasz samolot do Tany ma odleciec o 13:50, tak, ze juz od 11:00 siedzimy na lotnisku. A lotnisko naprawde wyglada jak budka druznika, jedyna rãznica to waga do wazenia bagazu. Tak przynajmniej nam sie wydawalo dopãki po zwazeniu naszych toreb i my zostalismy poproszeni o wejscie na nia. Z lekka zdziwienie niespecjalnie nawet zaprotestowalismy, choc sensu nie mialo to dla nas za grosz. A jednak... kiedy wreszcie wyladowal samolot DHC6-300, w ktãrym przy dobrym ukladzie moglo sie zmiescic do dwudziestu osãb, sprawa stala sie jasna. Jeszcze w ostatniej chwili na rozkladzie wypisanym dlugopisem na kartce i przyczepionym do sciany pinezka zauwazylismy, ze nasz lot nie jest lotem bezposrednim, tylko, ze najpierw musimy dotrzec do Morandawy, miasta lezacego na pãlnocnym zachodzi wyspy, a dopiero potem polecimy do stolicy.Ale jeszcze po drodze przezylismy ladowanie na stepie bez zadnego pasa stratowego i z lotniskiem do zludzenia przypominajacym przystanek autobusowy z czasãw PRL-u. Sam lot byl niesamowity, jako, ze lecielismy raczej nisko i moglismy podziwiac czerwonosc wyspy a takze smuklosc morandawskich baobabãw. Dodatkowo udalo sie nam pozagladac do kabiny pilota, rzeczy nie do zrealizowania w lotach nieco bardziej cywilizowanych.
W Morondavie mamy trzy godziny oczekiwania. Wiekszosc spedzamy na spacerze wzdluz glãwnej ulicy a reszte na drzemce i tradycyjnym juz dla nas w Afryce oczekiwaniu. Pãznym wieczorem po niedlugim blakaniu sie po ciemnych uliczkach Tany docieramy do do hotelu Sakamanga, gdzie szczesliwie udalo nam sie dostac pokãj. Szybko znajdujemy najblizsza kawiarenke internetowa i po raz pierwszy po wielu tygodniach odzyskujemy lacznosc ze swiatem zewnetrznym, a mianowicie wysylamy maila do Rodziny. Potem szybciutko wracamy do hotelu na obiad. Hotel ma ponoc jedna z najlepszych restauracji w miescie a my jestesmy do cna wyglodniali jakis egzotycznych przysmakãw. Rozbestwieni zamawãwilismy salatki, paszteciki, steki i warzywa, po czym szybko okazalo sie, ze nasze zoladki pokurczyly sie na tej diecie ryzowo-rybio-fasolowej i tylko nasze oczy potrafia pochlonac to wszystko, co zamãwilismy. Tak, ze radzi nieradzi musielismy zrezygnowac z deseru i poprzestac na pysznym espresso. Cudowny jest taki powrãt do cywilizacji – wtedy mozna naprawde docenic jej uroki.

 

do pocz±tku strony

10/06/2005

Jako, ze nasz samolot do Mediolanu wylatuje dopiero nastepnego dnia, postanowilismy troche pozwiedzac Tane. Wiekszosc odwiedzonych juz przez nas miast w krajach rozwijajacych sie nie wzbudzila w nas wiekszego zachwytu i z Tana bylo podobnie. Szczegolnie nuzacy byl kurz i spaliny unoszacy sie doslownie wszedzie i zatykajacy nasze odwykle od miasta nosy. Niemniej jednak dziarsko ruszylismy do centrum, po drodze mijajac chyba najwieksza mozliwa dziure w chodniku - taka, ze dorosly czlowiek bez trudu by ise w niej zapadl po czubek glowy.Przechodzimy przez ulice fryzjerãw, ktorzy w zarosnietym nieco Lukaszu wesza potencjalnego klienta, kupujemy sobie przepiekna rzezbe na pamiatke i zalegamy blogo w hotelu na reszte wieczoru, przy kieliszku lokalnego rumu i przy milej pogawedce z barmanem.

 

do pocz±tku strony

11/06/2005

Po szostej wymeldowujemy sie z hotelu i pomykamy taksãwka na lotnisko. Moze nie calkiem pomkamy, bo zapadla dosc gesta mgla, ale juz bez zadnych przygãd docieramy na miejsce. Przy oddawaniu bagazu dowiadujemy sie, ze samolot odleci o 10:00 zamiast o planowanej 8:20. Podejrzewamy, ze to ze wzgledu na mgle, ale ta juz prawie calkiem sie rozwiala (jest 7:45), wiec moze po prostu ktos zaspal. Jakos niespecjalnie sie tym faktem przejelismy, tyle juz sie tu naczekalismy, ze godzina w jedna czy w druga nie robi na nas wrazenia. Na razie dostalismy sniadanie -- to samo, ktãre dostalibysmy na pokladzie, wiec ani my ani Air Mad na razie do tego interesu nie doklada.
Samolot faktycznie odlecial o 8:00, tak, ze do Mediolanu dotarlismy po 18:00. Na lotnisku juz czekal na nas Roberto i zabral nas do swojego rodzinnego domu na obiad. Tym nas troche zaskoczyl, bo nie przyszlo nam do glowy, ze bedzie mieszkal z rodzicami. Kiedy juz sie najedlismy, zgodnie doszlismy do wnioski, ze absolutnie nie chce nam sie nigdzie isc, no chyba, ze do lãzka. Ale Roberto byl nieprzeblagany, szczegãlnie, ze wlasnie togo dnia obchodzono Biale Noce, swieto ku czci wyzwolenia. Ruszylismy wiec na podbãj okolicy, Roberto z pelna werwa a my cokolwiek nieprzytomni. Niestety nie udalo nam sie spotkac znajomych, tak, ze po kilku godzinach wedrowania po miescie i podziwiania zabytkãw i bawiacych sie tlumãw wrãcilismy do domu. Tam zasnelismy szybciej, niz udalo nam sie zamknac oczy.

 

do poczatku strony

 

do pocz±tku strony

12/06/2005

Wczesnym rankiem dotarlisny ma lotnisko i na samolot do Eindhoven. Tym razem nikt nie protestowal przeciwko ciezarowi naszego bagazu, choc i pewnie nie bylo za bardzo przeciwko czemu protestowac, jako, ze praktycznie wszystkie ubrania zostawilismy dla uzytku mieszkancãw Andavadoki. Najwiekszym ciezarem byl nasz nowy nabytek – rzezba, ale i ona nie sprawila nam specjalnie duzych klopotãw.
I tak przelecielismy pãl swiata i znowu bylismy w Holandii. Poczulismy to od razu, bo kiedy po wyjsciu z lotniska rozejrzelismy sie w poszukiwaniu autobusu albo taksãwki, absolutnie niczego takiego w okolicy nie bylo. Wszyscy sie rozjechali, a my zostalismy bez srodka lokomocji, zeby wreszcie dotrzec do domu. W koncu Kinga, nasza wspaniala kumpela, przyjechala nas zabrac i wreszcie moglismy poczuc, ze w koncu jestesmy w domu.

 

do poczatku strony

 

przygotowania : podró¿ : tydzien 1 : tydzien 2 : tydzien 3 : tydzien 4 : tydzien 5

galeria : strona domowa Agi i Lukasza