|
|
4/06/2005
Dzis mielismy dzien jak malo kiedy.
Z rana nurek "badawczy", jeden z ostatnich, a potem jeszcze dwa kursowe.
Pierwszy to ratowanie ofiary pod woda, znowu w dwãch wersjach, panikujacej biernie i czynnie.
Potem cwiczylismy poszukiwanie zagubionej ofiary,
ktora w tym przypadku odgrywal pas z ciezarkami zrzucony posrodku pola wodnych traw i prawie nie do zauwazenia.
Mielismy wrazenie, ze udalo nam sie go znalezc raczej psim swedem niz dzieki naszym umiejetnosciom,
ale wyglada na to, ze jesli chce sie kogos znalezc pod woda to potrzeba bardzo duzo szczescia.
Jestesmy dosc porzadnie wykonczeni, ale zostalo nam juz niewiele.
Zdalismy tez juz teorie, Lukasz tylko z jednym bledem - kujon!
Ze zmeczenia i wybujania Lukasza na falach, nie poszlismy nawet na drinka do wioski.
Aga wlasnie zastanawia sie, czy nie odpuscic kolacji! |
|
do poczatku strony
|
|
5/06/2005
Chyba zaczal sie sezon na papaje - hura, wreszcie jakies owoce
poza kwasnymi pomaranczami. Byly wczoraj na poobiedni deser i dzis
na sniadanie. Wreszcie jakie witaminy i jakas odmiana. Musimy chyba
uwazac, zeby nie przedawkowac tych witamin--nasze organizmy chyba
sie juz bardzo odzwyczaily. Natomiast nasza tesknota za czyms odmiennym
na posilek oprãcz ryzu, fasoli i ryby staje sie nieprzezwyciezona.
My chociaz mamy w perspektywie, ze juz bardzo niedlugo zmienimy
diete, natomiast reszta grupy zadrecza sie wyobrazeniami, co tez
bedziemy jedli pod koniec tygodnia, kiedy oni dalej beda pochlaniac
owa fasole z ryba i ryzem. Aga zarzekla sie, ze tych rzeczy nie
tknie przez najblizszych kilka miesiecy, tak samo jak jajecznicy,
ktãra nadal mamy prawie codziennie na sniadanie.
Rano Aga nurkowala a Lukasz strãzowal na ladzie. Wyglada, ze skonczylismy
juz wszystkie inspekcje nieruchawych mieszkancãw zatoki mozambijskiej
i mamy nadzieje na kilka nurkãw rekreacyjnych. Uzgodnilismy z Jenny
(szefowa), ze nie bedziemy zaliczac kolejnych testãw z ryb, bo przez
nasz kurs i wczesniejszy wyjazd i tak nie moglibysmy pomãc w ich
liczeniu. Kurs powinien skonczyc sie jutro i dalismy dosc jasno
do zrozumienia, ze liczymy na jakies podwodne przyjemnosci przed
wyjazdem. Nie powiedzieli "nie", wiec zobaczymy, co sie
stanie. Ni i przygotujemy aparat fotograficzny, bo choc przed wyjazdem
zaopatrzylismy sie w obudowe nurkowa, to zdjec podwodnych mamy co
kot naplakal. Dzis po poludniu ostatni nurek kursowy, a potem planujemy
przy pomocy calej wioski sprzatac lokalna plaze z okazji obchodãw
Dnia Srodowiska.
No i juz prawie po kursie - tym razem cwiczylismy wynoszenie ofiary
z wody. Jenny i Josephine w miedzyczasie sie wylamaly, tak, ze cwiczylismy
na sobie. Podplynelismy na Nosy Fasy, piaskowa wyspe, czy moze raczej
lache, ktãra z daleka wygladala na idealne miejsce do cwiczen. Nic
bardziej zludnego. Okazalo sie, ze choc brzeg wyglada lagodnie,
na glebokosci 50 centymetrãw znajduje sie zdradliwy prãg. Wlasnie
ten prãg okazal sie wykanczajacy. Na takiej glebokosci potencjalny
ratownik juz nie ma wsparcia w postaci wody przenoszacej cialo ofiary.
Ratownik musi pokonac taki prãg niosac ofiare na rekach albo na
plecach. Kirk, nasz instruktor nurkowy, dal nam w kosc, tak, ze
Lukasza bola glãwnie nogi a Age rece. Zeby wyciagnac ¨ukasza z wody
albo musi on pãjsc na diete albo Aga na sillownie. Sadzac po naszych
aktualnych figurach raczej to drugie. Kirk kazal nam wynosic sie
na zmiane piec razy uzywajac pieciu rãznych chwytãw. Nie bylo tez
przepros - nie pozwolil nam wyniesc te druga osobe tylko poza zasieg
wody. Musielismy za kazdym razem wytaszczyc "ofiare" na
suchy brzeg. Jutro czeka nas jeszcze "duzy scenariusz"
czyli egzamin praktyczny, w ramach ktãrego dostaniemy zadanie poszukiwania
zaginionego nurka. Maja wziac w tym udzial wszyscy obozowicze, przeszkadzajac
albo pomagajac nam w zadaniu. Tyle wiemy... i troche sie denerwujemy,
jak pãjdzie. ale to dopiero jutro, a dzis jeszcze czekaja nas porzadkowe
obchody Dnia Srodowiska.
Po poludniu ruszylismy na akcje czyszczenia plazy. Postanowilismy
zrobic z tego zawody, w ktãrych nagroda bedzie zdjecie grupowe wielkosci
5 na 7 cm dla kazdego czlonka zwycieskiej druzyny. Liczylismy glãwnie
na uczestnictwo dzieci i sie nie pomylilismy. Zebralo sie ich dobrze
ponad 50-cioro. Najpierw byla przemowa jednego z naszych lokalnych
wspãlpracownikãw, ktãry mial dzieciom wyjasnic zasady zabawy. Tak
sie rozdelektowal swoim krasomãwstwem, ze zaczelismy sie powaznie
obawiac, ze nie skonczy przed zachodem slonca. Ale po 45-u minutach
dobrnal do konca. Kazde z nas szybko zgromadzilo wlasna druzyne
liczaca okolo 10-tki dzieci. Jako pojemnikãw na smieci uzylismy
starych workãw po ryzu. Dzieciaki "w blokach" czekaly
na haslo rozpoczecia wyscigu, wyrwaly nam z rak worek i pognaly
przed siebie. Okazaly sie calkiem przebiegle, szybko uswiadomiwszy
sobie, ze nie ma co sie skupiac na malych smieciach, bo te im zwyciestwa
nie przyniosa. Ruszyly wiec w poszukiwaniu starych plastikowych
butelek i rozwalonych butãw, a my kolekcjonowalismy zlekcewazona
przez nich reszte smieci. Plaza byla posprzatana w niecala godzine,
po ktãrej nadszedl czas oceny zdobyczy. I tu okazalo sie, ze Marc,
nasz kanadyjski biolog, gdzies po drodze dokoptowal do swojej druzyny
kolejna trzydziestke dzieci i oczywiscie pobil nas wszystkich na
glowe. Reszta druzyn byla mocno zawiedziona, ale nie zniechecilo
ich to od odniesienia smieci na miejsce, gdzie mozna bylo je spalic.
Nie bylismy do konca przekonani, czy ktokolwiek z wioski zrozumial
idee Dnia Srodowiska, ale plaza zaczela wygladac duzo lepiej po
tej naszej "inwazji".
Jutro od rana szykuje sie wielki dzien: otwarcie miejsca polowu
osmiornic na bezludnej wyspie Nosy Fasy (tej samej, na ktãrej dzis
cwiczylismy do naszego kursu). Jest to jeden z projektãw Blue Ventures,
zdecydowanie najwiekszy i najbardziej prestizowy. Po rozmowach pomiedzy
przedstawicielami Blue Ventures a rybakami w wiosce, ktãre odbyly
sie pãl roku wczesniej, ci ostatni zdecydowali, ze zamkna okolice
tej wyspy na okres siedmiu miesiecy, zeby dac osmiornicom czas na
podrosniecie i rozmnozenie sie. Osmiornica przecietnie zyje okolo
roku i gwaltownie przybiera na masie dopiero po pierwszych trzech
miesiacach zycia. Zaraz po urodzeniu wybiera sobie dziure w rafie,
ktãra zamieszkuje dopãki z niej nie wyrosnie. Dlatego osmiornice
czesto zamieszkuja wierzchnie warstwy rafy, a w okolicach Nosy Fasy
w czasie odplywu rafa jest praktycznie calkowicie odkryta. To pozwala
lokalnym kobietom i dzieciom na uczestnictwo w polowaniach. Zreszta
zwykle to wlasnie kobiety i dzieci lowia osmiornice, kalmary, kraby
i wszelakie stworzenia mieszkajace przy brzegu. Jako ze przez ostatnie
dwa lata zapotrzebowanie na osmiornice gwaltownie wzroslo, zwierzeta
w okolicach wioski byly odlawiane praktycznie bez przerwy. Osmiornice
sa chyba najwazniejszym zrãdlem dochodu dla rybakãw w Andavadoace.
Sa one skupowane przez posrednikãw na eksport to Japonii i Europy.
Rybacy lowia tez "normalne" ryby, ale te sprzedaja za
bezcen. Z powodu bezmyslnego odlowu nierozwinietych osmiornic, ich
populacja radykalnie zmalala w ciagu ostatnich lat. To po pierwsze
nie dawalo im urosnac i wylawiane osmiornice byly po prostu male,
a po drugie pojawilo sie zagrozenie, ze przy tak czestym polowie
osmiornice nie znajda szansy na rozmnozenie. Juz od dluzszego czasu
w wiosce krazyly opowiesci, jak to dawniej trafialy sie osmiornice
potwory wielokrotnie wieksze od dzisiejszych, ale brzmialy one jak
starodawne baje. Przedstawicielom Blue Ventures udalo sie przekonac
starszyzne wioski, ze starte dobre czasy maja szanse sie powtãrzyc,
jesli osmiornicom da sie szanse na spokojny rozwãj. Blue Ventures
zasugerowali, ze jesli poczeka sie dluzej, to osmiornice podrosna
i bedzie mozna wiecej na nich zarobic. Mieszkancy wioski, choc podeszli
do tych opowiesci cokolwiek sceptycznie, to stwierdzili, ze sprãbowac
warto.
Zamkniecie Nosy Fasy odbylo sie w sposãb bardzo interesujacy, mianowicie
wyspa zostala okrzyknieta Fado, czyli stala sie lokalnym tabu. Malgasowie
sa ludzmi bardzo przesadnymi i wieza, ze sprzeciwienie sie tabu
wywola zlosc przodkãw i sciagnie na nich nieszczescie. Tak, ze incydenty
polowu osmiornic na Nosy Fasy w przeciagu ostatnich miesiecy zdarzyly
sie raptem dwukrotnie. Pierwsza kobieta, ktãra zostala przylapana,
musiala zaplacic kare pieciokrotnej wartosci wylowionego egzemplarza
i po zaplaceniu kary na zawsze opuscila wioske. Drugi incydent przydarzyl
sie mieszkancowi pobliskiego Morombe i takze i on musial zaplacic
kare.
W czasie naszych nurkãw w poprzednich tygodniach Aga raz natknela
sie na osmiornice calkiem slusznych rozmiarãw, co wzbudzilo duze
nadzieje wsrãd pracownikãw Blue Ventures. Mimo to nasza kadra bardzo
sie denerwuje jutrzejszym otwarciem, poniewaz okazuje sie, ze to
pierwsza taka prãba na swiecie i ponoc caly swiat biologãw bedzie
sledzil wyniki. Nie tylko zreszta oni. Juz od kilku dni zauwazylismy
duze poruszenie w okolicach Andavadoaka, a w Coco Beach jeszcze
nigdy nie bylo tylu gosci. Nasi organizatorzy denerwuja sie wynikiem
jutrzejszego polowu, bo jego wyniki dadza im szanse na droga wspãlprace
ze starszyzna Andavadoaki albo zniwecza delikatna wiez, ktãra sie
przez poprzednie dwa lata utworzyla.
Data otwarcia byla dlugo i intensywnie ustalana i dopasowywana
do plywãw. Jutro zapowiada sie hekatomba osmiornic na Nosy Fasy,
bo rybacy, ich zony i dzieciaki ostrza sobie zeby i wlãcznie na
ten dzien juz od miesiecy. Wszyscy w wiosce szepcza o osmiornicy
potworze, a Blue Ventures ma nadzieje, ze jak wszystko pãjdzie dobrze,
to moze znowu uda sie wioske namãwic na zamkniecie kolejnego terenu,
a potem moze nawet na ochrone mangrowcãw. W kazdym razie otwarcie
nastapi jutro o 9:00 a my bedziemy tam, zeby sie przygladac.
A pãki co, zaraz spotkanie i wiesci wieczorne, zwane VaoVao, gdzie
jak co dzien poznajemy plany na kolejny dzien, a potem obiadek.
Dzis po wycisku, ktãry dostalismy na kursie, wyjatkowo nas ssie.
|
|
do pocz±tku strony
|
|
6/06/2005
Otwarcie odbylo sie rzeczywiscie przy wielkiej pompie i frekwencji.
Na mala w koncu wysepke przyplynelo co najmniej 80 pirãg i znalazlo
sie tam kolo tysiaca osãb. Lukasz byl w pierwszej turze ludzi wysadzonych
na bezludnej jeszcze wtedy wyspie i przez chwile zastanawialismy
sie, czy aby na pewno rybacy sie zjawia. Okolo ãsmej nagle ruszylo
od brzegu kilkadziesiat pirãg i juz wiadomo bylo, ze frekwencja
dopisze. Ale czy dopisza osmiornice?
Aga, ktãra sie rano nienajlepiej czula, zalapala sie na ostatni
transport na wyspe, razem ze wioskowa starszyzna. Odegral sie przy
okazji prawdziwy dramat, bo lãdka nie byla w stanie zabrac wszystkich
kobiet, ktãre nie posiadaly wlasnego transportu a tez chcialy sie
dostac na Nosy Fasy. Kobiety po prostu wsiadly na lãdke i odmãwily
jej opuszczenia bez wzgledu na grozby, ze z ich powodu lãdka do
wyspy nigdy nie dotrze.
Na samej wyspie, kiedy juz ofiara zostala uroczyscie zostala zlozona
przez starszyzne wioski i zostalo uznano, ze przodkowie powinni
poczuc sie ukontentowani ofiarowanym im rumem, prawie 1000 osãb
ruszylo na rafe, a my jak cienie za nimi. Widoki, ktãrych doswiadczylismy
byly po prostu niesamowite. Osmiornice mieszkaja w dziurach w rafie.
Zeby je zlowic rybacy wkladaja w te dziury wlãcznie, wokãl ktãrych
osmiornica sie owija w odruchu samoobrony. Wtedy rybak wyciaga zdobycz
i bezlitosnie zaczyna ja dzgac wlãcznia, dopãki zwierze nie przestanie
sie ruszac i strzelac atramentem. Wtedy lowca wywija ofierze glowe
niejako na zewnatrz i dopiero wtedy pakuje ja do torby. Bylismy
swiadkami kobiety, ktãra z jednej takiej dziury wyciagnela trzy
ponad jednokilogramowe osmiornice. Polowanie trwalo do kolejnego
przyplywu, choc najwieksi zatwardzialcy zostali nawet dluzej. My
wrãcilismy na brzeg w sama pore na lunch.
W sumie na razie ciezko przewidziec, jakie byly plony. Wlasnie
sa wazone i liczone. Wszyscy mãwili, ze wiekszosc rybakãw miala
od jednej do trzech sztuk i ze niewatpliwie byly wieksze niz te
wylawiane przed zamknieciem obszaru wokãl wyspy. Prawdopodobnie
dzis rybacy beda bardzo zadowoleni, ale nie wiadomo jak dlugo utrzyma
sie taka ilosc i wielkosc osmiornic, czyli czy oplacalo im sie czekac
7 miesiecy. Pozostaje tez bez odpowiedzi pytanie, czy postanowia
wprowadzic taki cykl zamykania czesci terenãw na stale. Tego pewnie
niepredko sie dowiemy, ale ciekawi jestesmy jak poszlo dzis. Pewnie
wieczorem poznamy jakies konkretne liczby. Ale wczesniej mamy inne
sprawy do zakonczenia...
Za dziesiec minut rozpoczyna sie nasz ostatni etap kursu ratownika
nurkowego, tak zwany "duzy scenariusz". Na razie wiemy,
ze mamy ubrac sie w pianki nurkowe, przygotowac sprzet i czekac.
Wiemy tez juz, ze jeden z biologãw, David, bedzie nasza "ofiara".
Dwie godziny pãzniej...
Jestesmy juz dyplomowanymi ratownikami nurkowymi. Wszystko odbylo
sie z pelnym zaangazowaniem calej naszej ekipy. Niecierpliwie drepczac
na gãrze schodãw schodzacych ku morzu, uslyszelismy okrzyki Any,
osiemnastoletniej wolontariuszki, ze jej 'chlopak', czyli wlasnie
David nie wrãcil na brzeg po nurkowaniu. Zlapalismy za nasz uprzednio
przygotowany sprzet nurkowy, w miedzyczasie pieczolowicie rozlozony
na kawalki przez Kirka, naszego instruktora. Trzesacymi sie nieco
rekami jak najszybciej sie dalo zlaczylismy odpowiednie kabelki,
wrzucilismy sprzet na plecy i zbieglismy na dãl schodãw. Przed wskoczeniem
do wody poprosilismy "gapiãw", czyli reszte naszej ekipy
, zeby przyniesli nam aparat tlenowy, wyslalismy snorklowcãw w poszukiwaniu
babli, ktãre zagubiony nurek mãglby z siebie wypuszczac i sami pognalismy
co sil w pletwach na miejsce, w ktãrym ostatni raz widziano Davida.
W miejscu, gdzie rzekomo byl on po raz ostatni widziany zanurzylismy
sie i zaczelismy zataczac kregi w jego poszukiwaniu. Lukasz obslugiwal
kompas, a Aga liczyla przeplynieta odleglosc i wypatrywala "topielca".
Bardzo szybko udalo nam sie go znalezc a jeszcze predzej wyciagnac
na powierzchnie. Tam Lukasz zaczal stosowac sztuczne oddychanie
i holowanie, a Aga rozbierala wszystkich po kolei ze sprzetu nurkowego.
Na szczescie snorklowcy podazali za nami i zbierali porozrzucane
czesci sprzetu, inaczej pewnie musielibysmy wiekszosc kompletowac
od nowa albo plynac do samego Mozambiku w poszukiwaniu pogubionych
pletw i kamizelek:)
Doholowalismy Davida do brzegu, wyciagnelismy na piasek i podalismy
mu tlen. Wszystko razem zajelo nam 18 minut, co bylo ponoc rekordem
obozu. Dla nas wszystko trwalo w z jednej strony oka mgnienie, a
z drugiej strasznie dlugo. Wiedzac, ze szanse na uratowanie osoba
ma tylko przez 10 minut, stres i odpowiedzialnosc jest ogromna.
W kazdym razie oboje zaliczylismy ostatni etap kursu i zdobylismy
kolejne szlify nurkowe!
Ostatnie wiesci z VaoVao: na Nosy Fasy przyplynelo 100 pirãg, a
zlowiono w sumie tone osmiornic. Najwieksza osmiornica wazyla 5
kilo i to wlasnie ja bedziemy jesc jutro na nasz pozegnalny obiad.
|
|
do poczatku strony
|
|
07/06/2005
No i "po japkach"--koniec nurkowania, koniec pobytu
w Andavadoaka. Dzis rano zanurkowalismy po raz ostatni, na "Yellow
Brick Road", chyba najciekawszym miejscu w okolicy. Rekina
niestety nie znalezlismy, ale i tak bylo ekscytujaco, bo fala byla
bardzo duza i majtalo nami po pare metrãw w przãd i w tyl. Ledwo
tez przetrwalismy podrãz na lãdce, zalewani woda i kolysani do wyplucia
zoladka. Z powodu tej fali, drugi nurek zostal odwolany. Czyli mozemy
spokojnie zaczac sie pakowac. Zostawiamy na miejscu wszystko, co
nam nie jest niezbedne: tabletki i krople do czyszczenia wody dla
nastepnych woluntariuszy, ktãrzy nie dolicza sie, ile im trzeba,
ciuchy, ktãrych nie potrzebujemy na powrãt, dla dzieci z wioski,
leki, paste do zebãw, mydlo itp.
Na lunch zjedlismy najwieksza ze zlowionych wczoraj osmiornic.
Wazyla dokladnie 5,l kilograma -- niezla bestia. Niestety okazalo
sie, ze mimo bardzo dlugiego duszenia na wolnym ogniu, pozostala
bardzo gumowata i strasznie musielismy sie narzuc. Nie wygladala
tez zbyt smakowicie, ale byla pyszna. Cos nam sie jednak zdaje,
ze lepiej byloby zjesc dwie albo trzy mniejsze i moze mniej gumowate.
To jednak byloby "politycznie niepoprawne", bo cala sprawa
wokãl zamkniecia Nosy Fasy toczy sie po to, zeby pozwolic osmiornicom
na dorosniecie. Naszymi niepokonanymi faworytami pozostana jednak
kalmary i barakuda. Teraz juz pakujemy sie powoli i zamykamy sprawy
w Andavadoace.
|
|
do pocz±tku strony
|
|
8/06/2005
Dzis rano, po rzewnym pozegnaniu z reszta ekipy, wyruszylismy
z Richardem do Morombe. Wszyscy zebrali sie wokãl samochodu, sciskali
nas, ile wlazlo, wymieniali adresy i smutnieli na twarzach. Szczegãlnie
Richardowi chyba dosc ciezko bylo rozstac sie z Coco Beach, ale
jako stuprocentowy Angol nie staral sie nie dawac po sobie za bardzo
tego poznac. Nam tez nie bylo najlatwiej – w koncu piec tygodni
wspãlnego nurzania sie i wspãlnego jedzenia ryzu laczy. Wszyscy
zgodnie obiecalismy sobie nawzajem pozostac w kontakcie i juz trzeba
bylo odjezdzac. Naprawde nie wiadomo kiedy ten caly czas naszego
pobytu w Adnavadoce zlecial.
Czterdziestokilometrowa podrãz tym razem przebiegla nam szybko i
wyjatkowo komfortowo. Kto by sie spodziwal, ze najlepszym srodkiem
lokomocji jakim bedzie nam dane jechac to bedzie lada. W Morombe
jeszcze razem zjedlismy lunch w znanym nam juz barze "Eclipse",
podjechalismy pod nasz hotel ‘Pirogue D'Or’, pozegnalismy sie z
Richardem, ktãry tego samego dnia odlatywal do Toliary i... zasnelismy
na prawie trzy godziny. Poprzedniego dnia odbyla sie impreza pozegnalna
glãwnie dla Richarda ale i dla nas, co spowoowalo, ze po raz pierwszy
od przyjazdu na Madagaskar poszlismy do lãzek mocno po pãlnocy.
Na pozegnanie wyciagnelismy butelke tequili, ktãra przywiezlismy
jeszcze z Mediolanu. Zrobila nieoczekiwanie olbrzymia furore – znowu
jako odmiana po naszym cokolwiek monotonnym wyposazeniu alkoholowym.
Zwlaszcza Kirk, nasz australijski instruktor, na sam dzwiek slowa
tequilla sie lasic jak stary kocur. Nawet zarekwirowal nam pusta
butelke. Pracownicy Coco Beach przygotowali lokalny taniec dla Richarda,
a potem jeszcze Bic, nasz lokalny pomocnik, przemalowal sie calkiem
na lokalny styl i najpierw sam odtanczyl jakis magiczny taniec,
a potem postanowil nas wszystkich podlaczyc do zabawy. Na to szybko
zareagowala Shami i wykorzystala nadazajaca sie okazje, zeby pokazac
nam tradycyjnie arabski taniec a qwszystko zakonczylo sie dyskoteka
pod gwiazdami i na piasku przy dzwiekach z iPoda. Stad nasza zaskakujaca
drzemka w Morombe.
A ze jest to nasza trzecia rocznica slubu – wiec siedzimy sobie
i czekamy na obiad ...z ryba w menu. Jestesmy jedynymi goscmi w
hotelu i od razu po przyjezdzie zostalismy poproszeni o wybranie
dan obiadowych przygotowanych dla nas na godzine szãsta. Czas jest
tu mocno rozciagliwy -- jest kwadras po i z kuchni zaczynaja wlasnie
wydobywac smakowite zapachy, wiec opãznienie jest w zasadzie znikome.
W sumie wygladamy chyba dosc smiesznie. Na skraju misteczka zbudowanego
glãwnie ze slomy i piasku Lukasz stuka w skladana klawiature Palma
a Aga czyta styczniowy numer "Wired"-- najbardziej chyba
gadzeciarskiej gazety na swiecie. Ale co tam, moze byc znacznie
gorzej, prawda?
|
|
do pocz±tku strony
|
|
9/06/2005
Nasz samolot do Tany ma odleciec o 13:50, tak, ze juz od 11:00
siedzimy na lotnisku. A lotnisko naprawde wyglada jak budka druznika,
jedyna rãznica to waga do wazenia bagazu. Tak przynajmniej nam sie
wydawalo dopãki po zwazeniu naszych toreb i my zostalismy poproszeni
o wejscie na nia. Z lekka zdziwienie niespecjalnie nawet zaprotestowalismy,
choc sensu nie mialo to dla nas za grosz. A jednak... kiedy wreszcie
wyladowal samolot DHC6-300, w ktãrym przy dobrym ukladzie moglo
sie zmiescic do dwudziestu osãb, sprawa stala sie jasna. Jeszcze
w ostatniej chwili na rozkladzie wypisanym dlugopisem na kartce
i przyczepionym do sciany pinezka zauwazylismy, ze nasz lot nie
jest lotem bezposrednim, tylko, ze najpierw musimy dotrzec do Morandawy,
miasta lezacego na pãlnocnym zachodzi wyspy, a dopiero potem polecimy
do stolicy.Ale jeszcze po drodze przezylismy ladowanie na stepie
bez zadnego pasa stratowego i z lotniskiem do zludzenia przypominajacym
przystanek autobusowy z czasãw PRL-u. Sam lot byl niesamowity, jako,
ze lecielismy raczej nisko i moglismy podziwiac czerwonosc wyspy
a takze smuklosc morandawskich baobabãw. Dodatkowo udalo sie nam
pozagladac do kabiny pilota, rzeczy nie do zrealizowania w lotach
nieco bardziej cywilizowanych.
W Morondavie mamy trzy godziny oczekiwania. Wiekszosc spedzamy na
spacerze wzdluz glãwnej ulicy a reszte na drzemce i tradycyjnym
juz dla nas w Afryce oczekiwaniu. Pãznym wieczorem po niedlugim
blakaniu sie po ciemnych uliczkach Tany docieramy do do hotelu Sakamanga,
gdzie szczesliwie udalo nam sie dostac pokãj. Szybko znajdujemy
najblizsza kawiarenke internetowa i po raz pierwszy po wielu tygodniach
odzyskujemy lacznosc ze swiatem zewnetrznym, a mianowicie wysylamy
maila do Rodziny. Potem szybciutko wracamy do hotelu na obiad. Hotel
ma ponoc jedna z najlepszych restauracji w miescie a my jestesmy
do cna wyglodniali jakis egzotycznych przysmakãw. Rozbestwieni zamawãwilismy
salatki, paszteciki, steki i warzywa, po czym szybko okazalo sie,
ze nasze zoladki pokurczyly sie na tej diecie ryzowo-rybio-fasolowej
i tylko nasze oczy potrafia pochlonac to wszystko, co zamãwilismy.
Tak, ze radzi nieradzi musielismy zrezygnowac z deseru i poprzestac
na pysznym espresso. Cudowny jest taki powrãt do cywilizacji – wtedy
mozna naprawde docenic jej uroki.
|
|
do pocz±tku strony
|
10/06/2005
Jako, ze nasz samolot do Mediolanu wylatuje dopiero nastepnego dnia, postanowilismy troche pozwiedzac Tane.
Wiekszosc odwiedzonych juz przez nas miast w krajach rozwijajacych sie nie wzbudzila w nas wiekszego zachwytu
i z Tana bylo podobnie.
Szczegolnie nuzacy byl kurz i spaliny unoszacy sie doslownie wszedzie i zatykajacy nasze odwykle od miasta nosy.
Niemniej jednak dziarsko ruszylismy do centrum, po drodze mijajac chyba najwieksza mozliwa dziure w chodniku -
taka, ze dorosly czlowiek bez trudu by ise w niej zapadl po czubek glowy.Przechodzimy przez ulice fryzjerãw,
ktorzy w zarosnietym nieco Lukaszu wesza potencjalnego klienta, kupujemy sobie przepiekna rzezbe na pamiatke
i zalegamy blogo w hotelu na reszte wieczoru, przy kieliszku lokalnego rumu i przy milej pogawedce z barmanem.
|
|
do pocz±tku strony
|
11/06/2005
Po szostej wymeldowujemy sie z hotelu i pomykamy taksãwka na lotnisko.
Moze nie calkiem pomkamy, bo zapadla dosc gesta mgla, ale juz bez
zadnych przygãd docieramy na miejsce. Przy oddawaniu bagazu dowiadujemy
sie, ze samolot odleci o 10:00 zamiast o planowanej 8:20. Podejrzewamy,
ze to ze wzgledu na mgle, ale ta juz prawie calkiem sie rozwiala
(jest 7:45), wiec moze po prostu ktos zaspal. Jakos niespecjalnie
sie tym faktem przejelismy, tyle juz sie tu naczekalismy, ze godzina
w jedna czy w druga nie robi na nas wrazenia. Na razie dostalismy
sniadanie -- to samo, ktãre dostalibysmy na pokladzie, wiec ani
my ani Air Mad na razie do tego interesu nie doklada.
Samolot faktycznie odlecial o 8:00, tak, ze do Mediolanu dotarlismy
po 18:00. Na lotnisku juz czekal na nas Roberto i zabral nas do
swojego rodzinnego domu na obiad. Tym nas troche zaskoczyl, bo nie
przyszlo nam do glowy, ze bedzie mieszkal z rodzicami. Kiedy juz
sie najedlismy, zgodnie doszlismy do wnioski, ze absolutnie nie
chce nam sie nigdzie isc, no chyba, ze do lãzka. Ale Roberto byl
nieprzeblagany, szczegãlnie, ze wlasnie togo dnia obchodzono Biale
Noce, swieto ku czci wyzwolenia. Ruszylismy wiec na podbãj okolicy,
Roberto z pelna werwa a my cokolwiek nieprzytomni. Niestety nie
udalo nam sie spotkac znajomych, tak, ze po kilku godzinach wedrowania
po miescie i podziwiania zabytkãw i bawiacych sie tlumãw wrãcilismy
do domu. Tam zasnelismy szybciej, niz udalo nam sie zamknac oczy.
|
|
do poczatku strony
|
do pocz±tku strony
|
12/06/2005
Wczesnym rankiem dotarlisny ma lotnisko i na samolot do Eindhoven.
Tym razem nikt nie protestowal przeciwko ciezarowi naszego bagazu,
choc i pewnie nie bylo za bardzo przeciwko czemu protestowac, jako,
ze praktycznie wszystkie ubrania zostawilismy dla uzytku mieszkancãw
Andavadoki. Najwiekszym ciezarem byl nasz nowy nabytek – rzezba,
ale i ona nie sprawila nam specjalnie duzych klopotãw.
I tak przelecielismy pãl swiata i znowu bylismy w Holandii. Poczulismy
to od razu, bo kiedy po wyjsciu z lotniska rozejrzelismy sie w poszukiwaniu
autobusu albo taksãwki, absolutnie niczego takiego w okolicy nie
bylo. Wszyscy sie rozjechali, a my zostalismy bez srodka lokomocji,
zeby wreszcie dotrzec do domu. W koncu Kinga, nasza wspaniala kumpela,
przyjechala nas zabrac i wreszcie moglismy poczuc, ze w koncu jestesmy
w domu.
|
|
do poczatku strony
|
przygotowania : podró¿
: tydzien 1 : tydzien
2 : tydzien 3 : tydzien
4 : tydzien 5
galeria : strona domowa Agi i Lukasza
|
| | | | |
|
|